niedziela, 16 października 2016

Nowi mieszkańcy.....

     Dziwny dla mnie ten rok....... taki chaotyczny.  Zaniechałam wielu czynności, które sprawiały mi przyjemność, bo wciąż brakowało mi czasu. Planowałam regularnie umieszczać wpisy na blogu, dzielić się sprawdzonymi przepisami itd, ale jakiś korek szczelnie zatknął chęć pisania:). 
A wiele się u nas w ostatnim czasie zmieniło:). 
Do rodziny dołączył nowy członek- szczeniak jack rassell  terier o imieniu Skiper. Psiak podbił serca wszystkich domowników, chociaż najstarszy w stadzie Unik podchodzi do niego z rezerwą.
Nasza najstarsza kotka Pusia odeszła- starość.  Pod koniec jej dni widać było jak bardzo jest z nami związana i jaka czuje się przy nas bezpieczna. Zazwyczaj wszędobylska w tych ostatnich chwilach ciągnęła do domu. Smutno nam bardzo, ona pierwsza zamieszkała w naszym domu, pilnowała go zanim się wprowadziliśmy. Stan liczebny naszych kotów na długo się jednak  nie zmienił, bo Skiper wywęszył małego kota- wypisz, wymaluj jak nasz Tulek. Kolejny czarno- biały :). Cóż robić właściciel się nie znalazł wiec chyba zamieszka z nami na dobre:):).Wołamy na tego naszego znajdka Teodor:)
Przyznam, że chyba po cichu czekam końca tego roku mając nadzieję, że nowy przyniesie z sobą coś dobrego:)

Poniżej pierwszy nadmorski spacer Skipera:)















  












Miłego tygodnia:)

poniedziałek, 9 maja 2016

Blogowe odkurzanie:)

Czas tu trochę poodkurzać:)
Ostatnio mam  mniej czasu i pomysłów na to, żeby dodać jakiegokolwiek posta na bloga. Robi się coraz cieplej, więc całą rodzinką spędzamy czas na dworze. Oczywiście w związku z tym, że jest taka ładna pogoda jest dużo pracy w ogródku. Od paru dni próbuję doprowadzić mój warzywnik do przyzwoitego stanu. Pomaga mi w tym młodsza córka, starsza wymyka się w tym czasie z domu, z koleżankami na rowery lub rolki. Od zeszłego roku wiemy już oficjalnie, iż na naszej działce rosną szparagi. Zawsze myślałam, że to po prostu zwykły chwast i próbowałam się go pozbyć. Dopiero, zeszłego lata okazało się, że to nie chwast, ale prawdziwe szparagi!;)Przyznam, że gdyby nie nasi znajomi nigdy bym na to nie wpadła. Ciągle jednak nie możemy przyzwyczaić się do tego, by zebrać je na czas i pozwalamy by wypuściły śliczne pędy. 
Na początku kwietnia do naszego nielicznego stadka kurek dołączyły czterdzieści dwa kurczaki i jeden biały kogucik. Trzeba więc było zbudować jeszcze jeden kurnik, pomógł nam w tym niezawodny dziadek Jurek. W związku z nadmiernym panoszeniem się stadka na całej działce stwierdziliśmy, że przydałoby się w końcu odgrodzić pewną część działki, która byłaby przeznaczona tylko dla kur. Mają więc nasze kurki własny mega duży wybieg i nowe M2:).
Starcie kurzu na blogu zawdzięczam starszej latorośli, gdyby nie ona chyba długo nie znalazłabym w sobie motywacji żeby coś napisać:) 

Poniżej kilka ujęć z naszego ogródka:)






Do usłyszenia, mam nadzieję niebawem:):)

sobota, 5 marca 2016

Ze wspomnień mego ojca.

           Dzisiejszym postem chciałabym uczcić pamięć o tych, którzy swoje zdrowie i często życie oddali, za to żebyśmy mogli żyć w wolnym kraju.
Mój ojciec były więzień polityczny, jako młody 17 letni chłopiec został aresztowany i skazany karą pozbawienia wolności za działalność w organizacji harcerskiej Polski Skauting Podziemny. Doświadczenia z tego okresu mocno naznaczyły jego dalsze losy. Każde wspomnienie jego relacji z tego okresu jest dla mnie i moich bliskich bardzo trudne. Mojego taty nie ma już z nami blisko 19 lat. W niespełna rok przed jego śmiercią Związek Byłych Więźniów Politycznych w Gdańsku wyróżnił mojego tatę Złotą Odznaką Honorową, a rok wcześniej otrzymał odznakę Weterana Walk o Niepodległość.
Dziś chcę podzielić się jednym ze wspomnień mojego taty, którego nazwisko w zeszłym roku widniało na tablicy Żołnierzy Wyklętych wystawionych w Gdyni.
W biuletynie Związku Byłych Więźniów Politycznych z czerwca 1994 roku  mój tato pisze tak:
       "Więzienie w Jaworznie miało w sobie coś z kacetów i sowieckich łagrów. Obszar kilkudziesięciu hektarów otoczony murem i dodatkowo drutami kolczastymi, w których płynął prąd, był podzielony zasiekami pod napięciem na kilka sektorów. Wróble przysiadające na tych drutach, gdy padał deszcz masowo ginęły. Z właściwego więziennego sektora wyruszały kolumny więźniów do pracy w prefabrykacji betonów, na budowę osiedli wolnościowych, do pracy w kopalni itp. Każda kolumna była dokładnie liczona na pierwszej bramie. Bardzo często gdy zapomniano o jakimś więźniu uprzednio zabranym indywidualnie z pracy, długie kolumny więźniów stały godzinami bez względu na pogodę, aż do wyjaśnienia i uzgodnienia stanu kolumny.
             Głównym obowiązkiem więźnia była praca. I tak, jak w kacetach twierdzono, że praca czyni ludzi wolnymi, i tak, jak w sowieckich łagrach ustalone były wyśrubowane normy pracy dla każdego więźnia. Od wykonania normy był zależny lichy zarobek. Od zarobku możliwość zakupienia nieco żywności na wypiskę. Na przełomie roku 1951-1952 ogłoszono wszem i wobec, że uczciwą i wydajną pracą można sobie skrócić wyrok. Kto osiągnie 125% normy, podlega obligatoryjnemu złagodzeniu wyroku zaliczając dwa dni wyroku za jeden dzień pracy o przekroczonej normie. Przy osiągnięciu 135% normy, wyrok podlega fakultatywnemu złagodzeniu i zalicza się jeden dzień pracy za trzy dni wyroku (mogło być odwrotnie dokładnie nie pamiętam).
           Pracowałem w dziale pracy, gdzie były usytuowane warsztaty stolarskie, ślusarskie, magazyny i warsztaty pomocnicze. Cała produkcja przeznaczona była dla resortów spraw wewnętrznych i obrony oraz niewielka część na potrzeby zakładów cywilnych. Wielu więźniów dało wiarę tej propagandzie (osobiście nie słyszałem o skróceniu komukolwiek kary za przekroczenie normy) i mając nadzieję na szybką wolność zaczęło przekraczać wszelkie dotychczas osiągane wydajności pracy.
        Najtragiczniejsze wyniki tego szaleńczego wyścigu okazały się w warsztacie  stolarskim. Zawsze głodni przemęczeni młodzi ludzie zatrudnieni na szybkoobrotowych piłach, wykonujący przez osiem godzin monotonne czynności, tracili palce i dłonie. Oczywiście władze twierdziły, że wypadki powstawały z winy poszkodowanych (samookaleczenia). 
            Co dzień  na dużej tablicy wypisywano nazwiska przewodników pracy i procent wykonanej normy. Czytało się. że taki a taki wykonał normę 180%, 220% lub 400%. Największym bohaterem był pewien Białostoczanin zatrudniony w ślusarni. Pracował on przy montażu drzwi w szafach metalowych, takich w jakich personalni pracownicy przechowywali akta osobowe. Takie też szafy były na na wyposażeniu urzędów bezpieczeństwa. Pewnego wiosennego dnia ślusarz ów zapowiedział bicie rekordu wydajności. Przygotowano odpowiednia ilość wspomnianych szaf i rozpoczął się cyrk. W obecności "normowszczyków"  walił młotkiem w nity, a ci co jakiś czas ogłaszali na tablicy ilość wystukanych procent normy. W końcu dnia okazało się, że nasz ślusarz wykonał 180% normy z okładem.
           Teraz zaczęło się właściwe propagandowe przedstawienie. Za bramą zebrało się "naczalstwo" z-ca naczelnika spraw kulturalno - oświatowych P., zadbał o transparenty z czerwonego płótna krzyczące napisami, że "Każdy przekroczony procent normy to gwóźdź do trumny kapitalizmu" albo "Pod światłym kierownictwem wodza  narodów zbudujemy świetlaną przyszłość" i temu podobne bzdury. Więzienna orkiestra coś tam przygrywała o radosnym życiu w komunizmie. Naczelnik J.(?) w asyście swoich zastępców, znienawidzonego K. i efekciarza P. ustawił się tuż przy bramie. W dniu tym nawet nadęty kabotyn G. zdołał szybko wszystkich policzyć. Dowódca ochrony chorąży C. swoim wyglądem przypominający szczura z nawyku węszył. Jedynie kierownik działu pracy chorąży B. miał nie tęga minę i jak zawsze coś przeżuwał.  Nie zabrakło też i innych "wychowawców". Cała ta świta ustawiła się do odebrania defilady kolumn powracających z pracy. Na czele każdej kolumny szli przewodnicy pracy. Piersi ich opasywały czerwone szarfy z ilością wykonanych procent normy. Cel propagandowy został osiągnięty. Sprawozdanie z tak ważnej akcji wysłano do Departamentu Więziennictwa i innych zainteresowanych instytucji. Naczelnictwo mogło się spodziewać nagród i awansów.
        Na tym można byłoby sprawę zakończyć, pozostały jednak wytwory tego irracjonalnego współzawodnictwa. Lokatorzy nowo wybudowanych mieszkań psioczyli, że nie mogą ustawić mebli. W pomieszczeniach trudno było znaleźć kąt prosty ścian i równą podłogę. Wkłady do łóżek były albo za wąskie, albo za szerokie, trójnogi do karabinów chwiały się itp. Wspomniane szafy po przewiezieniu do magazynu wyrobów gotowych, brygada ślusarzy przez dwa tygodnie starała się doprowadzić do jako takiej sprawności, już bez rozgłosu i procentów. Jedyna pociechą dla nas więźniów było to, że mogliśmy sobie wyobrazić ubeka lub kadrowca jak klnie mocując się z drzwiami szafy."


Jestem dumna z mojego ojca i z wszystkich tych, którzy poświecili swoje życie w walce o niepodległość. 

środa, 24 lutego 2016

Czy wierzymy w zabonony???

Co to takiego ten zabobon? zapytała mnie ostatnio Oldzia.  Musiałam się nieźle nakombinować, żeby dziecku naświetlić czymże jest, ów zabobon, ufff...
Czy wierzymy w przesądy?  No, kto z nas nie trzyma kciuków na szczęście? Kto się obawia 13, zwłaszcza w piątek? Ile to lat nieszczęścia przypada za stłuczone lustro? A kto chwyta guzik kiedy spotka kominiarza? 
Kochani wg badań CBOS przesądnych jest 54% badanych Polaków, co oznacza że pomimo życia w zracjonalizowanym świecie poddajemy się wierze w zjawiska nieracjonalne.
O tym, kto według badań częściej wierzy w zabobony można przeczytać w raporcie CBOS Tutaj
Mnie w domu zakorzeniono, że buty na stole i rozsypana sól wróżą rychłą awanturę i choć w to nie wierzę, to jednak siłą woli staram się nie doprowadzić do tak fatalnych w skutkach zdarzeń. Mój racjonalny znajomy wbił mnie w osłupienie, kiedy opowiadał mi jakie przyjmuje środki ostrożności kiedy przez drogę przebiegnie mu czarny kot. A co robi? Gasi silnik samochodu i czeka tak długo, aż ktoś inny przejedzie pierwszy, albo zmienia trasę:) 
No, ale z łóżka to ja zazwyczaj wstaję lewą nogą, a to dlatego że śpię po lewej i jakoś nie zawsze mam zły humor. 
Czy wierzymy, czy tylko dostosowujemy wiarę do zaistniałej sytuacji ? Generalnie ludziom łatwiej jest przerzucić odpowiedzialność na przysłowiowego pecha niż przyznać się, że coś nie powiodło się z naszej winy. To logiczne, kto lubi obarczać się winą? 
Półtora roku temu, dostałam od męża w prezencie starą szafę. Kocham stare przedmioty, nie mam ich w nadmiarze i mój dom absolutnie nie przypomina muzeum, ale w każdym z pomieszczeń jest coś z duszą:). No, ale do szafy wracając, stoi sobie ona w naszym salonie i jest jego ozdobą. Podczas tegorocznej kolędy nasz nowy ksiądz wyraził dla niej zachwyt i zażartował, że da nam cztery nowe szafy za tą jedną starą. Przy okazji okazało się, że i on uwielbia stare meble. I teraz uwaga  po około tygodniu od tejże wizyty mój mąż usłyszał charakterystyczne dźwięki dobiegające z zza szafy. Po dokładnych oględzinach okazało się, że szafa ma lokatora, albo nawet kilku. Deski od tyłu są poznaczone małymi dziurkami, a chroboczący w niej pan Kornik:( poczynał szkody.
Mariusz z niezwykłą precyzją w każdą dziurkę wstrzykiwał specjalny preparat likwidujący korniki, jednak po paru dniach kornik odżył... Nie pomogło, więc szafę trzeba było wysmarować kornikowym środkiem od stóp do głów. O tym, że podczas przenoszenia szafa straciła nogę, już nawet nie wspomnę:) 
I teraz pytanie, kto ożywił kornika? Czy to możliwe, żeby przespał sobie w mojej szafie półtora roku nie dając oznak życia, czy też byliśmy głusi na jego zaczepki?
Nie, no nie jestem przesądna:):):):):)
Ciekawe jak to jest u was z tymi zabobonami???










Reasumując, chociaż nie jestem zabobonna, to jednak kciuki na szczęście trzymam za Was i za siebie:).
Miłego dnia:)

niedziela, 21 lutego 2016

Dosładzamy niedzielę:)

Rano było ........ mokro, z nieba siąpił deszczyk, nawet Unik nie miał ochoty na spacery. Mimo aury mój mąż zdecydował się wybrać na typową męską wyprawę, tak więc zostałyśmy same. Postanowiłam osłodzić nam niedzielę. Po wczorajszej drożdżówce wykonanej wg przepisu mojej mamy (zajrzyj tu), został niewielki kawałek, pojechałyśmy do miłej kawiarenki:), a tam sami zobaczcie, czym się objadałyśmy:)







A kiedy tak osładzałyśmy naszą  niedzielę, ciemne chmury odsłoniły piękne promienie słońca!!!! Jakże miło wystawić twarz do słoneczka:) zbieramy się zatem na spacer:)
Miłej niedzieli kochani.

czwartek, 18 lutego 2016

Ćwiczymy pamięć i koncentrację uwagi.... (nie tylko u dzieci)

Dziś chciałabym się podzielić moja opinią na temat nowej gry, którą sprawiliśmy naszej Oldzi- wielbicielce kotów:).
Gra nazywa się Koty  jest  prostą w obsłudze, wywołującą emocje grą rodzinną. Możemy grać w 4 wariantach w zależności od wieku uczestników. Zabawa przeznaczona jest dla całych rodzin od 2 do 5 graczy, kategoria wiekowa 4+:).
W zestawie znajdują się:
  •  małe karty w trzech kolorach: różowe z kocim umaszczeniem, fioletowe z kocimi częściami ciała i zielone z zadaniami,
  • 16 płytek przedstawiających 15 kotów (części ciała, lub umaszczenia) oraz mysz, która nieźle miesza w grze,
  • 3 kostki,
  • naklejki na kostki przedstawiające umaszczenie kota,
  • instrukcję.

Co jest fajnego w tej grze?

Gra polega na odnalezieniu poszczególnych części ciała kotów oraz ich umaszczenia. Oparta jest trochę o zasady gier memory. Podczas gry koncentrujemy uwagę i ćwiczymy pamięć oraz spostrzegawczość, co ma ogromny wpływ na proces edukacyjny. 
W czasie wyszukiwania szczegółów i odtwarzania z pamięci układu płytek rozwija się także percepcja wzrokowa u dzieci.
Gry planszowe tego typu są często wykorzystywane przeze mnie podczas zajęć terapii pedagogicznej.
Pamiętajmy, że poprzez zabawę z naszymi dziećmi wspomagamy ich ogólny rozwój, jednocześnie przygotowując je do procesu edukacyjnego i życia.
Nasza Olga ma jeszcze duży problem z przeżywaniem porażki i każda przegrana zazwyczaj kończy się łzami. Jednak ponawiamy próby, tłumaczymy i uczymy zasad gry fair play. Ku mojej radości powiem tylko, że podczas wczorajszej rozgrywki zaczęła skupiać się na przyjemności płynącej z gry, a nie na zdobywanych punktach. Z uśmiechem patrzyłam jak owacjami nagradzała przeciwników kiedy zdobywali punkty. 
Takie proste, a jak uczy:)
Radosny wspólnie spędzony czas pozytywnie wpływa na rozwój emocjonalny dziecka, a także zacieśnia więzi.










Gorąco polecam tą grę nie tylko miłośnikom kotów:)

Miłego dnia.

wtorek, 16 lutego 2016

Baśka- miasteczko, które warto zobaczyć.....

Dziś odrobina zdjęć wakacyjnych z miejsca, które urzekło mnie tak bardzo, że na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę (chociaż byłam już dwukrotnie).  To Baśka - miasteczko leżące w południowo- wschodniej części chorwackiej wyspy Krk. Miasteczko zostało założone w 1100 roku, ma niezwykłą architekturę, znajdziemy w nim wiele ciekawych zabytków, oraz szlaki turystyczne. Baśka ma typowy śródziemnomorski wygląd, najbardziej urzekające domy z  kamienia i wąskie uliczki. Zakochałam się w tym miasteczku! Podczas naszych dwukrotnych pobytów w Chorwacji upajałam się pięknem tego miejsca. Wakacje spędzaliśmy rodzinnie z małą Olgą, więc wiele atrakcji turystycznych musieliśmy ominąć, ale nic straconego, jest bowiem do czego wracać:). 
Mieszkaliśmy w Crikvenicy, która jest także urocza, ale inaczej:), była dobrym punktem wyjścia do planowanych przez nas wycieczek. W Crikvenicy korzystaliśmy z plaż żwirowych i kamiennych,  więc kiedy na Baśce mogłam pochodzić po plaży piaszczysto -żwirowej .... poczułam się niemal jak w domu:). Trzeba jednak zakładać buty do wody, ponieważ można spotkać w niej jeżowce, poza tym mnie osobiście bolały stopy, kiedy chodziłam po kamykach.
 Na Baśce, jak i w Crikvenicy podają bardzo dobre i duże lody, jedna gałka ich lodów odpowiada naszym dwóm! Ku radości naszych dzieci :)
Na uwagę zasługują także rewelacyjne owoce morza, którymi zajadaliśmy się podczas naszych chorwackich wycieczek:).
Cudowny klimat, przemili ludzie, niesamowite doznania kulinarne....... moje wspomnienia, które w  tym roku muszą mi wystarczyć....
 Zdjęcia  są sprzed 2 i 3 lat, oglądając je widzę jak bardzo wyrosły nasze dzieci (o nas nie wspomnę):).
Jeśli kiedyś będziecie w Chorwacji niedaleko zatoki Kvarner, koniecznie pojedźcie na Baśkę:)
 
 
 



 
Te wąskie uliczki.........
 





 
 
Dla spragnionych...
 


 
i zmęczonych.....
 





 
 


 

 
 
Orzeźwiająca woda...
 




 
....i lody:)
 
 
 
A w wodzie....
 
 
Spotkaliśmy też ekipę filmową podczas kręcenia reklamy jednego z rodzimych produktów...
 
 
 
 
Miłego dnia:)